Przemysław Wilczyński wywiad z ks. Janem Kaczkowskim pod tytułem "Sklepany przez Kościół, kocham Kościół" opublikowany w Tygodniku Powszechnym nr 48 z 25 listopada 2012 roku.
Najlepszy wywiad 9. edycji Nagrody im. B. Łopieńskiej
„Czy ksiądz z tego wyjdzie” – pytają. „Nie wiem, raczej nie” – odpowiadam. Ale mówię też: „Jestem otwarty na cud”. Popiełuszce też mówię: „Jak mnie w to wpakowałeś, to mnie teraz z tego wyciągnij”.
Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Przemysław Wilczyński
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Stworzenie hospicjum i współzałożenie szkoły. Akcje medialne i doktorat. Medale z Watykanu i od prezydenta. Sporo jak na 35 lat. Do tego ciężka choroba.
KS. JAN KACZKOWSKI: W ciągu dwóch lat wykryto u mnie dwa nowotwory. Najpierw była nerka, którą udało się wyleczyć, teraz glejak mózgu. Paskudny, czwartego stopnia.
Ksiądz wszystko o nim wie?
Wiem, jak będzie postępować, co się wydarzy na każdym etapie. Wiem, co mnie czeka, i że się zdecyduję na kolejną operację, która powinna poprawić mi komfort życia.
Wiedza zawsze jest dobra?
Dla mnie tak. Na pewno musi być umiejętnie podana – dla każdego. Lekarze czasami zasłaniają się przywilejem terapeutycznym, w ten sposób usprawiedliwiając kłamstwa. Tymczasem lekarz nie ma prawa podać informacji nieprawdziwej, może natomiast wstrzymać się z jej przekazaniem pacjentowi, jeśli uzna, że ta informacja może mu zaszkodzić.
Weźmy nowotwór płuc. Ktoś pyta, jak to będzie przebiegać. Lekarz ma prawo przekazać najłagodniejszą wersję. Jeśli pacjent zapyta, czy będzie gorzej, lekarz może wybrać kolejną, mniej łagodną. Ale jeżeli pacjent chce, by powiedzieć wszystko, lekarz musi powiedzieć wszystko. Tłukłem to do głów studentom, prowadząc zajęcia z bioetyki: przywilej terapeutyczny nie może być okłamywaniem!
A Księdzu jak tę informację przekazano?
Mistrzostwo świata w przekazywaniu złych informacji! Zaczęło się, gdy pojawił się niedowład lewej strony. Zawsze miałem z tym problem, ale kiedy uderzyłem samochodem w barierkę i zatrzymała mnie policja z podejrzeniem, że jestem pijany, poszedłem na rezonans magnetyczny.
Wpuszczają mnie w tę rurę, a technik mnie opieprza, że czegoś nie wyjąłem z kieszeni. Gdy wyjeżdżam z rury, ten sam technik zaczyna wkładać mi buty. Przed badaniem pielęgniarka powiedziała, że wynik będzie za tydzień. Wychodzę na korytarz i słyszę, żebym poczekał, bo będzie „za godzinkę”. Przynosi w końcu kopertę i na całą recepcję oznajmia: „Tutaj jest wyniczek i rachuneczek”. Wyciągam wyniczek: „Proces rozrostowy w głowie, podejrzenie glejaka”. Takie „jajko z niespodzianką”, osiem centymetrów na dziesięć, w okolicach czoła.
Powinno wyglądać to zupełnie inaczej. Lekarz diagnosta powinien poprosić mnie do gabinetu i wszystko mi spokojnie wytłumaczyć. Bez tego koszmarnego spieszczania: „pieniążki”, „wyniczek”, „rachuneczek”, „pacjencik”, „kliencik”...
Co było potem?
Wszystko jak w książkach. „O ja pierdolę, glejak!” – przecież takie opisy czytałem swoim pacjentom. Wychodzisz z budynku, jeżdżą samochody, pies sika pod latarnią, tobie się wali świat, a ten świat, który jest naokoło, nie krzyczy! Wróciłem do samochodu, popłakałem się. Powiedziałem sobie, że najprawdopodobniej ostatni raz prowadzę samochód. To było w czerwcu, na Dzień Ojca. Niezły prezencik i rachuneczek!
Zwykle następny etap w takich przypadkach to wypieranie. „Na pewno nie ja”, „może sprawdzimy raz jeszcze”. Ten etap też zaliczyłem, ale dość łagodnie. Potem przychodzi targowanie się z rakiem: „Jak teraz będę grzecznie brał chemię, to ty mnie, raku, posłuchasz”. Albo z Panem Bogiem: „Posprzątam życie, pójdę do spowiedzi, nie będę bił żony”. Wymuszę cud od Pana Boga.
Skąd się w ogóle wziął w Księdza życiu?
Nie z rodzinnego domu, w którym teraz siedzimy, bo tutaj nie bardzo się wierzy... (śmiech).
Zaczęło się w Sopocie. Miałem kilkanaście lat, stałem w przedsionku kościoła św. Jerzego, zaglądałem do środka i myślałem: „Albo to są jakieś jaja, jakiś śmiesznie przebrany śmieszny pan, który macha rękami i podnosi andruta do góry, albo też coś w tym jest”. Moja laicka głowa mówiła, że wszystko to jest jakaś „piękna idea”: Budda, Chrystus, Allah...
Z drugiej strony, jako ośmiolatek głęboko przeżyłem Pierwszą Komunię. Trafiłem na księdza-staruszka, który mnie do niej pięknie przygotował. Potem było beznadziejne bierzmowanie, żadnych anielskich chórów. Wkurzały mnie też wszystkie formy duszpasterstwa dla młodzieży: „klaszczmy w łapki, dobrze że jesteś, Jezus cię kocha”. Jak w sekcie. Wydawało mi się to koszmarnie banalne.
Jednocześnie dojrzewało we mnie przekonanie, że On jest, zwłaszcza w sakramencie ołtarza. A jeżeli tak, to ja nie mogę wobec tego przejść obojętnie. Wpadł mi kiedyś w ręce stary mszalik babci. Wyczytałem z niego, co to jest Ofiara, symbole szat liturgicznych, co oznacza Msza Święta. W tym przedsoborowym mszaliku ktoś mnie wreszcie poważnie potraktował.
W trzeciej klasie liceum byliśmy na wycieczce w Toruniu, skuliśmy się którejś nocy jak Beduini wódką. Były jakieś panny, które klepaliśmy po zadkach, lataliśmy po dachach, wpadła dyrektorka, zabrała nam flaszki. Gdyby dzisiaj moi uczniowie coś takiego zrobili, to bym ich zmasakrował...
Następnego dnia budzę się, żadnej skruchy, po prostu idę kupić sobie coś do picia. Po drodze, niedaleko pomnika Kopernika, stoi kościół jezuitów.
Wchodzę, w konfesjonale siedzi ksiądz (nie byłem u spowiedzi siedem lat). Pamiętam tylko, że nazywał się ojciec Wacław. Czasami masz wrażenie, że znasz gościa od lat – on taki właśnie był, a moje grzechy były naprawdę młodzieżowe (powiedzmy, że Sopot w tamtym czasie był nazywany Jamajką Północy...). Ta spowiedź trwała długo, a pod koniec zapytał: „Czy ty nie myślisz o kapłaństwie?”. A że myślałem, więc przyszło mi do głowy: „Prorok czy jak?”. Jednocześnie zalatywało ode mnie niestrawioną gorzałą. Na koniec mi powiedział: „Zgłoś się do Gdyni, do jezuitów”.
Najpierw to olałem i zgłosiłem się dopiero przed następnymi wakacjami. Pojechałem na rekolekcje powołaniowe do Świętej Lipki. I tutaj zaczyna się kolejna historia – wykluczenia w Kościele...
...o której opowiedział Ksiądz w marcu podczas wystąpienia na IX Zjeździe Gnieźnieńskim, wywołując poruszenie, ale też oklaski. „Liczba sytuacji, które mnie w Kościele »przejechały«, jest potworna” – tak Ksiądz powiedział.
Mówiłem o rzeczach oczywistych, które na pewno dotykają nie tylko mnie. Mam wadę wzroku, minus siedemnaście, na jedno oko prawie nie widzę, ale jakoś sobie radzę, do dzisiaj jeżdżę samochodem. To znaczy: jeździłem do czerwca.
Od początku, kiedy starałem się dostać do jezuitów, zgrzyt: „Ty masz ten problem ze wzrokiem, nie wiem, czy ciebie przyjmiemy”.
Przyszło zniechęcenie?
Ależ skąd! Ja byłem wtedy wpatrzony w Kościół jak w partię. „Partia ma rację, choćbym nawet tego, co mówi, nie rozumiał”. No więc się kajałem, sumitowałem: „Jak tylko zdam sobie sprawę, że przeszkadzam, to sam zrezygnuję”. Ale nikt nie poświęcił mi czasu na rozmowę – o moim wzroku i w czym on mi może przeszkadzać.
Nie zniechęcałem się jednak. Co więcej, wkurzało mnie, kiedy ludzie mówili: „Przejdzie ci, zrezygnujesz”. Pewne rzeczy się z wiekiem zmieniają, kształtują, ale fundamenty – Pan Bóg, Eucharystia, wiara w obecność Chrystusa w Ofierze – nie przechodzą.
Więc złożyłem aplikację i dostałem odpowiedź na jakimś świstku: „Nawet gdyby nie istniały inne przeciwwskazania, wzrok byłby wystarczającą przeszkodą”. Najbardziej zabolało mnie to „nawet gdyby”. Nie wiem, o co chodziło, bo nikt ze mną na ten temat nie chciał rozmawiać. Jakie „inne przeciwwskazania”?
Do jezuitów nie przyjęli, a do seminarium diecezjalnego tak?
W swojej naiwności powiedziałem w seminarium, że u jezuitów mi odmówili. Na szczęście tata znał Macieja Płażyńskiego, który poprosił biskupa, żeby mnie przyjęli. Potem Płażyński mówił, że dwa razy w życiu interweniował w sprawach prywatnych: żeby mnie przyjęli do seminarium i żeby jakiegoś chłopaka przyjęli do wojska. No i że w obu sprawach nie żałuje.
Jest ksiądz już w seminarium.
I dopiero tutaj zaczyna się historia upokorzeń. Idzie profesor i krzyczy: „Przeczytaj mi to na głos, bo ja w ogóle nie wiem, czy ty widzisz!”. Miałem ksywę „Skaner”, bo gdy czytam bez okularów, przykładam tekst pod same oczy – wygląda to, jakbym wąchał kartki. Miałem kiedyś dyżur w furcie, leżę na biurku i czytam. Wchodzi arcybiskup Gocłowski i mówi: „Janie, śpisz?”. „Nie, czytam”. Potem jak wracał, to mnie klepnął i powiedział: „Przepraszam, że tak się zachowałem, ale boimy się, jak ty będziesz przy ołtarzu czytał”.
Czyli o tej „przeszkodzie” mówiono wprost?
Zwykle nie. W seminarium słyszy się „pewne głosy”: że ktoś się „niepokoi”, „wyraża opinię”, „troszczy się”. I ja te „pewne głosy” też słyszałem. Poszedłem w końcu do rektora. „Księże rektorze – powiedziałem – jeśli poczuję, że moja posługa będzie dla Kościoła i ludu Bożego nieprzydatna, to sam zrezygnuję”. On był taki zawadiacki: „Nie przejmuj się – mówi – jak cię nie wywalimy za wzrok do końca trzeciego roku, to już nie wylecisz. Przynajmniej nie z powodu wady”. To było bardzo przyzwoite, ale po trzecim roku pojawił się nowy rektor, a wraz z nim znowu „głosy” i „troska”. Dotrwałem jednak do święceń diakonatu.
Potem były święcenia na księdza. I znowu: „święcić czy nie święcić, widzi czy nie widzi, da radę czy nie?”. Wreszcie rada profesorska podjęła decyzję. Ci inteligentni – co mi pochlebiało – podobno byli za mną, ci mniej inteligentni przeciwko. Ktoś na szczęście rozładował atmosferę: „A pieniądze widzi? Widzi! To święcić!”.
Burzliwa młodość, doświadczenie wykluczenia – historia jak znalazł dla młodego księdza, który podejmuje pracę w szkole zawodowej z trudną młodzieżą.
Tyle że mnie wtedy jeszcze do szkoły nie wpuszczono! Pewien biskup powiedział, że dzieci nie zauważę i mi pouciekają. Ten sam biskup stwierdził innym razem, że będę ośmieszeniem dla kapłaństwa.
Długo po tym incydencie zadzwonił do mnie inny hierarcha. „Księże Janie – powiedział – zgłosił się tutaj do seminarium chłopak na wózku. Co ty o tym myślisz: przyjmować czy nie?”. „Ja bym go przyjął i traktował normalnie, tylko bym dostosował, co trzeba” – odpowiedziałem.
Przyjęli?
Nie przyjęli, ale że w ogóle ktoś zadzwonił, miał wątpliwości, to jak na polski Kościół wielki postęp.
W Gnieźnie, kiedy o tym wszystkim opowiadałem, dostałem ogromne owacje. Podchodzili, gratulowali, że taki odważny, że się nie boi biskupów. A ja powiedziałem tylko o oczywistym fakcie: że w Kościele jest dyskryminacja niepełnosprawnych.
Ale wróćmy do historii. Po święceniach trafiłem do szpitala, jako kapelan. Latałem na wszystkie reanimacje, byłem przy tych wszystkich hardkorowych przypadkach.
Nie bał się Ksiądz?
Trochę się bałem, ale była też adrenalina, którą lubiłem. Udało mi się nawiązać dobre relacje z lekarzami i pielęgniarkami.
I narodził się pomysł hospicjum domowego.
Likwidowano część oddziału wewnętrznego szpitala w Pucku. To był tak naprawdę oddział paliatywny. Wiedziałem, że ci ludzie się nie rozpłyną, będą po prostu cierpieć w domach. Skrzyknąłem lekarzy, pielęgniarki i powiedziałem: „Załóżmy hospicjum domowe”. Zaczęło się 6 grudnia 2004 r. i szybko zaczęliśmy jeździć od Helu po Wejherowo. Najpierw mieliśmy starego tarpana, pożyczonego od jednego z proboszczów. A potem powstało hospicjum stacjonarne.
Uznane w akcji „Umierać po ludzku” „Gazety Wyborczej” za najlepszą tego typu placówkę w Polsce. Znane na Pomorzu również z powodu wolontariuszy.
Wtedy już uczyłem w zawodówce. Pewnie gdybym był bokserem, zaangażowałbym tych młodych ludzi w klub bokserski. Ale założyłem hospicjum.
I tak po prostu: zaczęli przychodzić i pomagać staruszkom?
Najpierw były jakieś techniczne rzeczy: przynieś, wynieś, pozamiataj. Pojedź samochodem, załatw. Bo ja jestem atechniczny. I oni się w to wkręcili.
Jedziemy w nocy z jednym z chłopaków zawieźć pacjentowi łóżko. Paskudny dom, paskudny nowotwór, rany, smród. Wsiadamy do samochodu, a on: „Dobrze, proszę księdza, że tam byliśmy, nie?”. Inny z moich podopiecznych zajął się pięciolatkiem, którego matka umierała. Maluch przerastał intelektualnie nastolatka, ale on z nim rysował. Wpasował się idealnie, choć dla przeciętnego chłopaka z zawodówki położyć się na dywanie w obcym domu to masakryczny obciach!
Angażowanie trudnej młodzieży do pracy w hospicjum to nie ryzyko?
Nie można ich od razu wysyłać do pracy z chorymi – mogliby zrobić krzywdę i sobie, i im. Najpierw grabienie liści, potem „skocz po coś do sklepu dla pana Bronka”. Bywa, że młodzi się z tymi pacjentami zaprzyjaźniają.
Podczas Zjazdu mówił ksiądz, że ucząc w szkole, wśród młodych w kapturach, był na starcie przegrany.
Kulejący ksiądz w okularach ze szkłami jak denka od słoików zawsze będzie na wejściu przegrany.
Nabijali się?
Z księży zawsze się śmieją, ze mnie szczególnie, bo dodatkowo używałem słów, których nie rozumieli. Przejście od fazy nabijania do słuchania zajmowało mi zwykle od kilku do kilkunastu lekcji.
To takie proste?
Kiedyś wchodzę na lekcję, widzę, że dwóch jest ewidentnie upalonych marihuaną. Idę do pokoju nauczycielskiego, mówię, co widziałem. Dyrektorka, że mają iść do higienistki. Wiedziałem, że w ten sposób chce zamieść sprawę pod dywan. Klasa do mnie, że na nich naskarżyłem. Ja na to: „Jeśli się okaże, że ci dwaj nie są pod wpływem narkotyków, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie”. Wreszcie wracają, jeszcze bardziej ubawieni i mówią: „Pani higienistka powiedziała, że nie jesteśmy upaleni”. Zostali po lekcji, trochę z nimi pogadałem, przyznali się. Zostało to między nami.
Po pewnym czasie zadzwonił do mnie brat jednego z nich. Złapali go za dilowanie. Poszedłem do prokuratora, mówię, że zatrzymano mojego ucznia, znam sytuację, chłopak jest do uratowania. Że nie wymagam, by go wypuścili, ale że jest wartościowy. Wreszcie wyprowadzają go w kajdankach. Mówię: „Wiesz, że idziesz siedzieć?”. I klepnąłem go na pożegnanie.
Potem napisałem do niego list do więzienia. Chodziło mi o to tylko, by coś „skrzypnęło” w tym sumieniu. Dostałem odpowiedź, która dawała nadzieję. Poszedłem do prokuratora i poprosiłem o widzenie. Pojechałem, przyszedł taki zmarnowany, płaczący: „Niech ksiądz ze mną posiedzi”. Oczywiście jeszcze go w areszcie za tę moją wizytę męczyli i bili. Napisałem poręczenie osobiste, wyszedł. Umówiliśmy się, że będzie się u mnie spowiadał. To jest teraz mój bliski synek.
Druga sytuacja. Chłopak, też dilerka. Mówił, że nie sprzedaje dzieciom. Ja na to: „Każda kurwa znajdzie usprawiedliwienie. Powie, że się nie sprzedaje, tylko podtrzymuje antyczną tradycję”. Nie skrzypnęło na początku, ale nie straciłem nadziei. Teraz ten człowiek pracuje w salonie samochodowym, zarabia więcej niż ty i ja razem wzięci.
Kolejny to Sebastian. Kolęda. Idę po jakichś kompletnych budach w Pucku. W jednym z mieszkań siedział na kanapie młody chłopak, którego kojarzyłem z jakiejś spowiedzi. „Słuchaj, masz tu wizytówkę, przyjdź, pogadamy” – mówię. Olał mnie. Wróciłem do niego, byłem zmęczony, ale miałem imperatyw moralny, że może zadziała? Powiedziałem: „Chodź, Sebastian, jedziemy do McDonalda”.
Jedziemy. Ja gadam, on milczy. W tym McDonaldzie zaczął się odzywać. Mały brat, matka chora i niezaradna – w drodze powrotnej opowiedział mi swoje smutne życie. Że jedyną osobą, którą kochał, była babcia, która zmarła. Bieda, wyrzucili go ze szkoły. Udałem, że się pomyliłem i zamiast skręcić do Pucka, pojechałem do Władysławowa, żeby mi dokończył.
Potem widziałem, jak powoli się wyciąga. Poszedł do liceum zaocznego, zaczął czytać, chodzić do spowiedzi. Zrobił maturę i oświadczył, że idzie do seminarium. Napisał wzruszający list z życiorysem. „Ale może ty tego wszystkiego rektorowi nie mów” – powiedziałem. A on na to: „Co, nowa droga życia i mam zaczynać od kłamstwa?”. Dwie godziny z tym rektorem chodził po ogrodzie. Rektor potem do mnie: „Ależ księże Janie, on palił trawę, mówił też, że podwoził kumpli do burdelu...”. „On powiedział, a połowa księży by nie powiedziała” – odparłem. Przyjęli go, został księdzem, świetnie pracuje.
Do „skrzypnięcia” wystarczy czas? Zainteresowanie?
„Jesteś dla mnie ważny, ale będę od ciebie wymagał” – to jest klucz.
Nie każdy będzie w tym przekonujący.
Czasem trzeba zagrać. Na przykład w trakcie lekcji. Tak było np. z innym moim podopiecznym i jego klasą, która mi się sypała. Wziąłem kosz na śmieci, wyrzuciłem zawartość, walnąłem tym przed nim. „No, włóż mi na głowę – powiedziałem, bo to już było po tym głośnym przypadku w Toruniu. – Ale będą jaja, ślepy ksiądz ze śmietnikiem na głowie”. Nie włożyli, ale rzecz jasna musiałem być te trzy sekundy przed nim, na wypadek gdyby mi jednak włożył. Nie mógłbym przecież stać w sutannie i z koszem na głowie.
Trzeba czasami udać, że się wychodzi z klasy. Dochodzisz do klamki, naciskasz ją. „Aaa, chcielibyście, żebym wyszedł, tak by było łatwiej, ale ja właśnie nie wyjdę, ja tę lekcję poprowadzę, choćbyście się zesrali! A poprowadzę ją dlatego, że was szanuję, mimo że wszyscy was nazywają ogrami z zawodówki”. Albo z innej strony: „Czemu jesteś smutny? Chodź, pojedziemy na colę, pogadamy”.
Zawsze działa?
Pewnie, że nie zawsze. Najwyżej pół na pół. Mam spektakularne porażki, ludzi, którzy mnie oszukali, wyłudzili pieniądze. Trzeba też uważać, żeby nie wejść w patologiczną relację. Najszczęśliwszy byłem, gdy mi jeden z podopiecznych napisał, że dla niego nasze rozmowy były bardzo ważne, i że jestem jego „drugim tatą”. Najbardziej się oczywiście ucieszyłem z tego „drugiego”. Nie mam prawa udawać kogoś, kim być dla nich nie mogę.
Mówił Ksiądz o swoim doświadczeniu wykluczenia. Jak Kościół i chrześcijanie radzą sobie z tym problemem?
Zupełnie sobie nie radzimy. Więcej: Kościół dokłada wykluczenia.
Moje spostrzeżenie socjologiczne jest takie: ludzie Kościoła pochodzą raczej z prostych, niezamożnych rodzin, często o wiejskiej genealogii, a w mentalności wiejskiej ktoś niepełnosprawny fizycznie był zawsze podejrzany o niepełnosprawność intelektualną.
Wyklucza zresztą nie tylko Kościół wiejski, proboszczowski. Ten intelektualny też wyklucza – nieintelektualnych. Z moim przyjacielem księdzem czasem lubimy prowokacje, swego rodzaju performanse. W ramach jednego z nich chcieliśmy dołączyć do koncelebry w kościele dominikańskim w dużym mieście. Nie ukrywaliśmy, że jesteśmy księżmi z prowincji. Zaproponowaliśmy, że pomożemy w spowiedzi, ale nawet nie było o tym mowy. Innym razem miałem wygłosić swoje „żebracze”, hospicyjne kazanie w jednym z nadmorskich miast. Mszę odprawia dominikanin, który już podczas Ewangelii z powodu tego mojego kazania najwyraźniej cierpi. Kiedy okazuje się, że idzie dobrze i jestem przygotowany, widać, że jest zdziwiony.
Jednak w moim odczuciu najbardziej dyskryminowaną i biedną grupą wewnątrz Kościoła są starsze siostry zakonne, zwłaszcza ze zgromadzeń o dawnym typie formacji, gdzie niemal do dzisiaj funkcjonuje podział na siostry „robotnice” oraz „intelektualistki”. To znaczy formalnie odszedł ten podział w przeszłość, ale pozostał w mentalności. Wymuszanie posłuszeństwa, wątpliwa dbałość o intymność innych – doświadczałem tego, bo odwiedzałem chore siostry. Spotykałem biedne kobiety, którym wmówiono, że dla życia zakonnego muszą zrezygnować z kobiecości, choć przecież Kościół naucza inaczej.
Z drugiej strony w Kościele jest mnóstwo inicjatyw charytatywnych na rzecz wykluczonych.
Werbalnie wszyscy jesteśmy przeciw wykluczeniu. Mówimy o równości, ale niewielu jest takich księży, którzy powiedzą mocno i wprost: „tak samo będę śpiewał na pogrzebie lewicowca i prawicowca”. Rzadko mówimy – i pokazujemy – że Chrystus nigdy nie dzieli, nigdy nie odrzuca. Nigdy! „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”... Tam nigdzie nie ma „chyba że” z gwiazdką i podpisem. Nie ma: „chyba że jesteś zupełnie inny, chyba że jesteś dziwny, niepełnosprawny, innego wyznania, chyba że jesteś gejem”. Jesteś odkupiony, nawet jeżeli tego nie chcesz.
Skoro za mało jest tego przekazu, co wchodzi na jego miejsce? Polityka?
Ostrożność. Eklezjalna ostrożność. I spekulacje. Kto z kim? Kto ma „noszenie”? Kto stał na zdjęciu przy „pierwszym sekretarzu”? Kto przy biskupie? Kto przy papieżu? A biskup się uśmiechnął? Klepnął?
Dynastyczność, monarchiczność, korporacjonizm. Tak to, niestety, trochę działa. Kościół dryfuje w stronę korporacji, może stać się drugą Agorą czy ITI. Tyle że oni mogą, takie jest ich zadanie. Nam – na Boga – tego robić nie wolno!
Brakuje prostoty?
Rozmowy. Czegoś, czego zabrakło, kiedy miałem 19 lat. Ja wiem, że to było 16 lat temu, ale obawiam się, że niewiele się zmieniło. „Jan, masz problem ze wzrokiem, ale jeśli masz powołanie, przekonanie, to nie będzie problemu” – mógłby ktoś powiedzieć. Zwyczajnie brakuje relacji między ludźmi. I szacunku.
Wszystko, co mówię o Kościele, wynika z mojego przywiązania i miłości do Niego. Dzisiaj w szpitalu przyjąłem Komunię Świętą i jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. To by była tragedia, gdybym nie mógł tego robić.
Choroba też wyklucza ze społeczeństwa?
Może, ale nie musi. Zależy, czy masz rodzinę, czy masz z kim porozmawiać, czy się boisz. Co do mnie, mam oparcie w rodzinie, mieszkanie w Sopocie, w którym rozmawiamy. ZUS mi płacą, bo jestem na zwolnieniu. Mówię nadal te swoje „żebracze” kazania, żeby były pieniądze na hospicjum. Najważniejsze jest dla mnie to, że radioterapia, chemioterapia – wszystko to sprawia, że przez cały czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, no i prawie cały październik jestem w mniej więcej pełnym, logicznym kontakcie z rzeczywistością. Wolę być nawet leżący i gadający logicznie niż odwrotnie. Życie jest takie ciekawe, głowa jest taka ciekawa. Są audiobooki, ile rzeczy można zrobić z łóżka!
Nadal jestem aktywny. W ostatnich dniach, tygodniach tak się świetnie czuję, że choroba jest dla mnie abstrakcją. Zobacz, siedzimy sobie, pijemy kawkę... Że ja w tej głowie coś mam, że mi coś rośnie – abstrakcja. Chodzę, ubieram się. Byłem niedawno w Rzymie na obronie doktoratu mojego przyjaciela. Byłem w Alpach u brata. Wcześniej, kiedy brałem inne leki, musieli mi pomagać, ale teraz nie.
Co się zmieniło od diagnozy?
Zrobiłem się pobożniejszy. Nie, nie na skutek strachu. Kiedyś te wszystkie klepane modlitewki mnie wkurzały, teraz pacierz mówię regularnie. Wróciłem do brewiarza i sprawia mi to satysfakcję, chociaż jestem wobec niego – zwłaszcza jeśli chodzi o teksty pozabiblijne – nieco krytyczny. Wydaje mi się zbyt dydaktyczny: „bądź grzeczny, słuchaj biskupa, nie wychylaj się, za dużo nie myśl”. Poza tym, choć od kilku dni ledwo się mogę dowlec do ołtarza, nie wyobrażam sobie do końca życia nie odprawiać Mszy Świętej.
Mówił Ksiądz o etapach zmagania się z chorobą. Ksiądz też się „targuje”?
Nie... A może trochę tak. Zapomniałem powiedzieć o jednej ważnej rzeczy. To wszystko zafundował mi ks. Popiełuszko.
Zafundował?
No, raka. Zawsze się bałem Kościoła, przełożonych, miałem lęk przed nie wiadomo czym. I mówię do Popiełuszki: „Pomóż mi wyzwolić się z tego strachu irracjonalnego przed nie wiadomo czym”. Przed nie wiadomo czym, ale głównie przed moim Kościołem, który mnie już nieźle sklepał. To znaczy przed ludźmi Kościoła. Modliłem się do niego żarliwie. No i jak przyszedł rak, to sobie pomyślałem: „No, Jerzy, z grubej rury!”. Pomyślałem też: „Dziękuję ci, mój raku, bo wyzwoliłeś mnie od mojego strachu”.
Bo zamiast strachu przed nie wiadomo czym pojawia się inny, konkretny?
Nawet nie to. Okazało się, że są rzeczy mniej ważne, że nikt mnie nie skrzywdzi, nie ześle, niczego nie odbierze.
Co jest po „targowaniu się”?
Przystosowanie do sytuacji. A potem najlepiej jak jest akceptacja, czyli szukanie pozytywów, co teraz czynię. No i religijna afirmacja.
Ale to już kategoria duchowa, nie psychologiczna.
Łączą się ze sobą. Mam taki wykład dla lekarzy: „Problemy psychologiczne i duchowe w chorobie nowotworowej”. Niepotrzebnie je rozdzielamy. „Proszę państwa – mówię – niezależnie od tego, jak daleko albo blisko jesteśmy od Pana Boga, wszyscy jesteśmy bytami duchowymi. Od spraw duchowych się nie da uciec”.
Bliscy chorego też przechodzą takie etapy?
Rozmowa z najbliższymi jest chyba najtrudniejsza. W moim przypadku to ja muszę przygotowywać ich do tego, co będzie. Żadnych cieciorek na nogach, żadnych lewatyw z kawy, żadnych szalonych metod, bezsensownej chemii, która tylko umęczy. „Ja wam powiem, kiedy stop” – mówię. Bo ja sobie zastrzegam zero przywileju terapeutycznego. I prawo do oceny terapii oraz odmowy terapii.
Jest Ksiądz silny.
Staram się. Ludzie mnie pytają, czy będzie dobrze. A ja pytam: „A co to znaczy dobrze?”. Mediana mojego przeżycia to 14 miesięcy. Z tego przeżyłem już od czerwca pięć. Zostaje dziewięć, mniej więcej do końca przyszłych wakacji. No więc – co to znaczy dobrze? Czy to, że przeżyję te 14 miesięcy godnie i z klasą, czy 18 miesięcy jak bydlak? Wybieram pierwszą opcję.
„Czy ksiądz z tego wyjdzie” – pytają. „Nie wiem, raczej nie” – odpowiadam. Albo najgłupsze: „Kiedy ksiądz z tego wyjdzie?”. Odpowiadam: „A kiedy by państwu najbardziej pasowało?”. Tak naprawdę jednak, wyjąwszy cud, na wyjście nie ma szans. Od diagnozy kiedy mogę, mówię: „Jestem otwarty na cud”. Jerzemu też mówię: „Jak mnie w to wpakowałeś, to mnie teraz z tego wyciągnij”.
Mam jeszcze inną przyjaciółkę. Alicja Kotowska, męczennica, siostra zakonna. Zginęła w lasach piaśnickich, zamordowana przez Niemców w 1939 r. Kiedyś, jak budowałem hospicjum, jechałem przez te lasy i widzę tabliczkę: „grób Błogosławionej Alicji Kotowskiej”. Daję po hamolach, zakręcam. A miałem jakąś sprawę nie do załatwienia z prądem w hospicjum. Klękam i mówię: „Alicja, jest deal. Jak ty mi pomożesz naprawić prąd, to ja ci ufunduję kaplicę w hospicjum”.
Szybko zareagowała?
Natychmiast.
Teraz też byłem. „Jest drugi deal. Jeśli zdążę zrobić habilitację, trochę tym rakiem wyciągnąć zła z Kościoła, a może jak mnie nawet z tego wyciągniesz, to habilitacja będzie dla ciebie”. Byłaby Błogosławiona Siostra Habilitowana Kotowska. Zobaczymy, co będzie.
Ks. JAN KACZKOWSKI urodził się w 1977 r., święcenia kapłańskie otrzymał w 2002 r. Był kapelanem Domu Pomocy Społecznej oraz szpitala w Pucku, tam też uczył młodzież w szkołach ponadgimnazjalnych i założył hospicjum. W 2007 r. obronił doktorat „Godność człowieka umierającego a pomoc osobie w stanie terminalnym”, rok później ukończył studia podyplomowe z bioetyki. Wykłada na UMK w Toruniu. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i przyznawanym przez Papieską Radę ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia medalem „Curate Infirmos”.